W wydanej przez siebie w 1963 roku książce: „Geography and Politics in a World Divided”, amerykański geograf i politolog Samuel Bernard Cohen zajął się tematem struktury układu międzynarodowego. Prócz zdefiniowania dwóch podstawowych regionów geopolitycznych wprowadził do użytku akademickiego także pojęcie tak zwanych: „stref zgniotu” (ang. shatter belts), czyli terenów przejawiających skłonność do niestabilności, podatnych na wszelkiego rodzaju konflikty oraz posiadających kluczowe znaczenie z punktu widzenia rywalizujących ze sobą mocarstw. Za jedną z takich stref uznał Bliski Wschód.
I choć od ukazania się pierwszego wydania jego pracy minęło już ponad 50 lat, a uwaga świata w związku ze wzrastającą na arenie międzynarodowej rolą Chin, miała zacząć skupiać się w innych rejonach świata, to Bliski Wschód z wielu różnych powodów wciąż pozostaje kluczowym regionem dla prowadzenia polityki międzynarodowej. Skupiają się w nim problemy o charakterze wybitnie transgranicznym, które swoim wpływem znacznie wykraczają poza jego granice geograficzne, w znacznej większości przypadków stanowiąc w związku z tym element rozgrywek najbardziej zaawansowanych politycznie graczy.
Widać to szczególnie dobrze w przypadku tego całego zamieszania wokół warszawskiej konferencji bliskowschodniej, która miała miejsce w dniach 13-14 lutego. Chociaż piszę ten tekst z perspektywy czasu, mając już dostęp do pokonferencyjnych relacji dziennikarzy i ekspertów, to i tak chciałbym Państwa serdecznie zaprosić do lektury przygotowanego przeze mnie subiektywnego opisu tej inicjatywy, który wykonałem specjalnie dla czytelników Sita Institute.
Początek
Nie da się prawidłowo analizować wydarzeń w polityce zagranicznej bez zachowania obiektywnego podejścia i na tyle wystarczającej empatii, by móc spojrzeć na świat czyimiś oczami. Choć wielu mogłoby mi zarzucić w tym miejscu zbytni idealizm, uważam że jedynie takie podejście – przyjęte w miarę posiadanych możliwości, może przybliżyć analizującego do rzeczywistego kształtu omawianych przez niego wydarzeń. Gdyby w taki sposób do zagadnienia konferencji bliskowschodniej w Warszawie od razu podeszli komentatorzy związani z obozem rządzącym, to być może dziś pomogło by im to uniknąć wielu gorzkich rozczarowań i propagandowych pożarów, które muszą teraz naprędce ugasić.
Po pierwsze: Konferencja, a raczej atmosfera jaka od początku wokół niej się utrzymywała była dość absurdalna. Po pierwsze: Wbrew przyjętemu zwyczajowi międzynarodowemu jednostronnie ogłosił ją amerykański Sekretarz Stanu Mike Pompeo. Dopiero później w pośpiechu oświadczenie na ten temat wydało także polskie MSZ. Przyniosło to falę niewybrednych komentarzy wśród polskich użytkowników Twittera, którzy zastanawiali się czy Amerykanie w ogóle poinformowali o niej nasze władze, czy może jedynie im o niej oświadczyli po raz kolejny traktując rządzących naszym krajem jak zarząd jednej z wielu bananowych republik.
Po drugie: Cel oficjalny. W oficjalnych ogłoszeniach konferencji tej nadano dość szumną nazwę „Spotkanie ministerialne ws. budowania pokoju i bezpieczeństwa na Bliskim Wschodzie”. Taką linię obrony przyjęły też polskie władze, wskazując na to w trakcie ratunkowych negocjacji z przedstawicielami Iranu. Nawet najlepsi negocjatorzy (a takich raczej zbyt wielu w MSZ nie mamy) nie mogą jednak przykryć faktów, wśród których najbardziej jednoznacznym była lista zaproszonych gości: Izrael, Arabia Saudyjska, Katar, Wielka Brytania, Stany Zjednoczone. Co można robić w takiej grupie? Rozmawiać o pokoju? Bez Rosji, Chin, Iranu, Libanu i Palestyny? Abstrahuję tutaj od wzajemnych sympatii lub antypatii, wszak polityka zagraniczna jest nie od przyjaźni, lecz od tego by rozwiązywać problemy i załatwiać sprawy. Czy można zatem „załatwić” pokój na Bliskim Wschodzie bez obecności przy stole głównych graczy w tym regionie? Nie za bardzo. Co zatem można? Na przykład: zmontować wojskową koalicję (albo chociaż zacząć). Tak, to w świetle znanych nam wówczas okoliczności wydawało się znacznie bardziej logiczne i zasadne.
Do puli suchych faktów można dorzucić ten, że Ludowi Mudżahedini Iranu, to jeszcze parę lat temu organizacja terrorystyczna. Dzisiaj „oficjalny ruch pro-demokratyczny”. Działa niejako w pakiecie z przygotowaną dla nich warownią w Albanii, finansowaniem i rozbudowaną siecią kontaktów w amerykańskiej administracji. Przez kręgi waszyngtońskich „jastrzębi” promowany jest jako realna alternatywna dla obecnego rządu w Iranie. Ponoć ma „olbrzymie” poparcie zagranicą, lecz w Iranie nikt nie traktuje ich poważnie. W Stanach wspiera ich dziś między innymi Rudy Giuliani – były burmistrz Nowego Jorku (pewnie potrzebował dodatku do emerytury). Wydarzenie w Warszawie ujawniło też polskich sympatyków tej organizacji, a trzeba powiedzieć że jest to grono szacowne i wielkie. Należy do niego między innymi obecny poseł na Sejm Rzeczpospolitej Stefan Niesiołowski. Niedawno postawiono mu zarzut przyjmowania korzyści majątkowych w postaci usług seksualnych od zaprzyjaźnionych biznesmenów, których liczba opiewała na 29 usług w przeciągu dwóch lat. Niezłe towarzystwo, prawda?
Konferencja
W konferencji w Warszawie wzięło udział około 60 krajów z całego świata. Nic dziwnego więc, że mimo wszystko obfitowała ona w różnego rodzaju epizody o mniejszym lub większym znaczeniu, budzące zróżnicowanym zainteresowaniem. Z mojego punktu widzenia najciekawsze były dwa wydarzenia: nagranie z dyskusji ministrów zagranicznych państw arabskich, które ujawniło mediom biuro prasowe premiera Beniamina Netanjahu oraz przemówienie wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych Mike’a Pence’a. Dlaczego? Głównie z tego powodu, że w jednej chwili i to raczej wbrew intencjom polskiej strony skończyły one z mitem „pokojowego” charakteru tego wydarzenia, przyznając rację krytykom tego pomysłu.
Jeżeli chodzi o nagranie, to przedstawia ono około 25 minutowy wycinek dyskusji arabskich ministrów spraw zagranicznych z Arabii Saudyjskiej, Zjednoczonych Emiratów Arabskich i Bahrajnu. Na jaki temat? Państwo Islamskie? Terroryzm? Radykalny islam? Nie: Iran, jego działalność w regionie, program rakietowy i rzekomo kluczowy związek z destabilizacją regionu. Plus stanowcza krytyka umowy nuklearnej z Iranem. Kto tu czyj przekaz kopiował? W zasadzie trudno się pozbyć wrażenia, że reprezentanci naftowych monarchii praktycznie przez cały czas jedynie kopiowali w tamtym momencie retorykę i przekaz układany w Waszyngtonie i Tel-Aviwie. Zresztą co najmniej emocjonalnego związku z tym drugim przy tej okazji w ogóle nie ukrywano – przekonanie o prawie Izraela do wszystkiego w tym samodzielnego atakowania celów w Syrii wybrzmiało tam dość wyraźnie i to więcej niż raz.
Netanjahu wykorzystał tą konferencję jako trampolinę przed finiszem swojej kampanii wyborczej, wysyłając za pośrednictwem tego przecieku czytelny sygnał zarówno swoim arabskim jak i polskim sojusznikom: „Znajcie swoje miejsce w szeregu”. Swój wkład do ogólnie negatywnego wrażenia dołożył także minister spraw zagranicznych Arabii Saudyjskiej Adel Al-Jubeir, który postanowił udzielić zebranym lekcji demokracji wyrażając przy tym na końcu nadzieję na to, że Iran szybko zdoła przemienić się w „normalny kraj”. Patrząc na saudyjskie doświadczenia w dziedzinie ustrojowej, to zwykłym Irańczykom mogę tylko współczuć.
Sytuacji też wcale nie poprawił wiceprezydent Stanów Zjednoczonych Mike Pence. W czasie swojego przemówienia otwarcie i bez ogródek skrytykował państwa Europy Zachodniej, które zdecydowały się do zachowania umowy nuklearnej z Iranem. Wezwał obecnych do niemalże religijnej krucjaty przeciwko Iranowi, posługując się przy tym słownictwem pasującym bardziej do protestanckiego zboru niż politycznego spotkania. Uznał Stany Zjednoczone za jedyne „siły dobra” na Bliskim Wschodzie, którym to przeciwstawił zły i krwiożerczy reżim irański, według niego szykujący się nawet do kolejnego Holocaustu! Jego retoryka, choć w innym przypadku mogłaby być uznana ze niezwykle efektowną, wtedy powtórzyła nie tylko wszystkie amerykańskie błędy w myśleniu o polityce zagranicznej, lecz także ostatecznie pogrzebała sens wydarzenia w Warszawie jako konferencji pokojowej.
Podsumowanie
Decyzja o wycofaniu się amerykańskich wojsk w Syrii wytworzyła w tym regionie pewnego rodzaju strategiczną próżnie, którą w obecnej sytuacji politycznej największe szansę zapełnić ma Rosja i Iran. To oczywiście niekorzystny układ dla Stanów Zjednoczonych, stąd pomysł na zorganizowania konferencji bliskowschodniej w Warszawie. USA chciało zgromadzić swoich sojuszników w jednym miejscu, wskazać że wciąż trzymają rękę na pulsie w sprawie Bliskiego Wschodu i mają na niego konkretny plan. Czy to się udało?
Obiektywnie nie można mówić o żadnym sukcesie, ani znaczeniu konferencji. Przede wszystkim wcześniej wspomniany brak znaczących dla regionu graczy. Nie mam na myśli już nawet Iranu (choć byłoby to naturalne), lecz choćby reprezentantów Palestyny, wszak trudno dyskutować o rozwiązaniu tego konfliktu z samym tylko Izraelem, a zasada „nic o nas bez nas” w dyplomacji wciąż jest jeszcze istotna. Kolejną kwestą jest brak jasnej wizji – z informacji które dzisiaj posiadamy jedynym konkretem jaki dostaliśmy był ten w postaci podżegania do wojny przeciwko niepodległemu państwu oraz religijną mowę Pence’a, która nikomu o zdrowych zmysłach nie wystarczy. Odłożono w czasie ogłoszenie planu Kushnera, nie udało się osiągnąć konsensusu w żadnych istotnych sprawach. Ktoś mógłby powiedzieć, że konferencja w Warszawie była jedynie początkiem drogi w dobrym kierunku, tylko czy nie będzie to myślenie życzeniowe?
Na koniec czuję się w obowiązku by przedstawić tą sprawę także z naszego punktu widzenia. Kiedy usłyszałem o tym, że Polska ma zorganizować w Warszawie konferencję o pokoju na Bliskim Wschodzie mocno się ucieszyłem, gdyż uważam że nasz kraj ma dużo do zaoferowania mieszkającym tam ludziom, a przy odrobinie szczęścia mógłby wykorzystać swój potencjał do tego by choć odrobinę równoważyć szkodliwe skutki polityki mocarstw (choćby nawet poprzez pomoc ludziom w rejonach konfliktu). Oczywiście mój nastrój dość szybko się ulotnił. Trafnie podsumował to jeden z polskich publicystów: Polska z przedmiotu polityki zagranicznej USA, zmieniła się w narzędzie. Nie otrzymując za to żadnych konkretnych profitów. Obecna władza obiecywała swoim wyborcom „wstanie z kolan”- obserwujemy jedynie dalsze pogrążanie się.
Ważne, żebyście wiedzieli, że wcale nie jesteśmy z tego powodu zadowoleni.